DieRoten.pl
Reklama

Zapaść, stagnacja czy rozwój? Bayern za pięć lat. #3 : otoczenie międzynarodowe

fot. Photogenica
Reklama

Bawarczycy jako jeden nielicznych klubów od prawie 50 lat ciągle należą do europejskiej topu. W tym czasie znajdowały się w nim i z niego wypadały takie kluby jak Borussia Moenchengladbach, Nottingham Forest, Aston Villa, Ajax Amsterdam...

...Benfica Lizbona i wiele innych zasłużonych klubów. Jednakże to, że Die Roten należy do elity od kilku dekad, nie oznacza, że zawsze tam już będzie. Sporo na temat mogliby mieć do powodzenia mieszkańcy starożytnego Rzymu lub tysiącletniej Rzeszy.

To jest ostatnia część serii "Zapaść, stagnacja czy rozwój?" autorstwa czytelnika dieroten.pl. Wcześniejsze felietony z tej serii znajdziecie tutaj.

W styczniu 2013 roku Bayern ogłosił zakontraktowanie Pepa Guardioli, który miał wznieść klub na nowy, wyższy poziom. O ile na gruncie piłkarskim Die Roten znajdowali się już w jednym szeregu z Realem Madryt oraz FC Barceloną, tak Katalończyk miał stać się magnesem dla gwiazd światowego futbolu oraz zrównać klub z hiszpańskimi gigantami oraz Manchesterem United na polu marketingowo-finansowym. Kolejne miesiące, które przyniosły zakontraktowanie Mario Goetze, Thiago Alcantary, wygranie Ligi Mistrzów oraz nieodpłatne pozyskanie Roberta Lewandowskiego (styczeń 2014 r.), pozwalały wierzyć w nawiązanie do złotych lat 1974-76. Z perspektywy 2018 r. wydaje się, że Bayern nieco przespał okres minionych 5 lat zarówno na gruncie sportowym, jak i ekonomicznym, bowiem regularne odpadanie w półfinale Ligi Mistrzów oraz niedogonienie FC Barcelony, Realu Madryt oraz Manchesteru United (zwłaszcza w okresie zapaści sportowej tego ostatniego) pod wspomnianym wyżej marketingowo-finansowym względem nie sposób uznać za sukces. Oczywiście nie należy tracić z pola widzenia faktu, że klub corocznie zdobywa krajowe mistrzostwo oraz jest stabilny finansowo, jednak szereg zdarzeń z lat 2013-2014 rozbudziło zdecydowanie większe nadzieje. Wśród wielu kibiców Die Roten panuje przeświadczenie, że ciąg nietrafionych decyzji spowodował utratę szansy na osiągnięcie po 2013 roku na arenie międzynarodowej tego, co finalnie padłem łupem Realu Madryt.

Zacznijmy od tego, że Bayern nie funkcjonuje w próżni. Otacza się mocarstwami piłkarskimi, które podobnie jak Bawarczycy starają się zgromadzić najlepszych piłkarzy, najlepsze sztaby oraz zarobić jak najwięcej pieniędzy. Przewaga Bayernu polega na tym, że jest on stabilnym przedsiębiorstwem sportowym, ze zdywersyfikowanym źródłem przychodów, nieuzależnionym od kaprysu szejka znad Zatoki Perskiej (Manchester City, PSG), oligarchy z Rosji (Chelsea, Monaco) czy potentata z Azji (Inter, Milan). W latach 2013-2014 r. mogło się wydawać się, że nastąpi sprzężenie zwrotne pomiędzy Bayernem, Bundesligą oraz reprezentacją Niemiec, prowadzące do wzmocnienia każdego z nich. W tamtym okresie dwie niemieckie drużyny spotkały się w finale Ligi Mistrzów, reprezentacja Niemiec wygrała mundial, a kluby Bundesligi - cechujące się znakomitą dyscypliną finansową oraz stawiające na szkolenie - wydawały się zmierzać niechybnie do skruszenia duopolu hiszpańsko-angielskiego. Kilka lat później wiemy już, że jedynie Bayern był w stanie w tym czasie stawać czoła najlepszym w Europie, reprezentacja Niemiec przeżywa najgłębszy od lat kryzys, a Bundesliga nie tylko nie zmniejszyła straty do La Ligi i Premier League, ale wręcz straciła miejsce na podium na rzecz Serie A. Wyzwania, ryzyka oraz problemy Bundesligi zostały opisane w felietonie "Zapaść, stagnacja czy rozwój? Bayern za pięć lat. Część II: otoczenie ligowe", stąd też zajmiemy się teraz Bayernem na tle największych klubów w Europie.

Uli Hoeness oraz Karl-Heinz Rummenigge niejednokrotnie wskazywali, iż celem klubu na płaszczyźnie sportowej jest prymat w Bundeslidze, zaś zwycięstwo w Lidze Mistrzów stanowi rodzaj bonusu. Taki minimalizm oburza wielu kibiców, którzy ponad setki milionów euro na klubowym koncie stawiają odważniejsze ruchy na rynku transferowym, oznaczające wzmocnienie siły drużyny, a w dalszej perspektywie - zwiększenie szans na tryumfy w Europie. Dokonując klasyfikacji najważniejszych rywali Die Roten, w pierwszej kolejności rzuca się w oczy, że dzielą się oni na stare potęgi o ugruntowanej pozycji (Real Madryt, FC Barcelona, Juventus, Liverpool, Manchester United), nieco podupadłe potęgi (Inter, Milan) oraz zespoły napędzane pieniędzmi bajecznie bogatych właścicieli (PSG, Manchester City, Chelsea). To rozróżnienie jest istotne w kontekście określenia czołówki europejskiej za 5-10 lat. Drużyny z pierwszej grupy charakteryzują się najzdrowszą strukturą przychodów. Utrata jednego ze źródeł nie powoduje u nich znaczącego ubytku w kasie klubowej. W skrajnych przypadkach pogorszenie się jakości piłkarskiej występuje wspólnie z ekspansją marki oraz dynamicznym bogaceniem się (Manchester United w latach 2013-2018). W takim stanie rzeczy omawianie poszczególnych klubów z tej grupy mija się z celem, bowiem zdecydowana większość z nich w najbliższych latach powinna utrzymać lub wzmocnić swoją dominującą pozycję sportowo-ekonomiczną. Inaczej sprawa ma się z nowobogackimi zespołami w rodzaju Manchesteru City, PSG czy Chelsea, których fundamenty są znacznie bardziej kruche. Pierwsze dwa kluby stanowią de facto własność państwową, a ich działalność wykracza znacznie poza czysto piłkarską. Jak wskazał James Montague w książce "Klub miliarderów. Jak bogacze ukradli nam piłkę nożną", inwestycje Abu Zabi w Manchester City oraz Kataru w PSG wpisują się w politykę budowania "soft power" państw (James Montague, "Klub miliarderów. Jak bogacze ukradli nam piłkę nożną", Kraków 2018.). Bogate w ropę naftową oraz gaz ziemny kraje Półwyspu Arabskiego od kilku lat intensyfikują działania zmierzające do uniezależnienia się od wydobycia paliw kopalnych. Spowodowane jest to stopniowym narastaniem "zielonej rewolucji", która w szczególności uderzać będzie w państwa eksportujące ropę naftową i gaz ziemny. Do krajów tych należą wymienione wyżej Zjednoczone Emiraty Arabskie oraz Katar, których włodarze próbują zapewnić "miękkie lądowanie" na czasy, w których znacznemu osłabnięciu ulegnie popyt na ropę i gaz lub ich złoża wyczerpią się. Służyć ma temu oparcie gospodarek tych państw na takich gałęziach jak finanse czy turystyka (szerzej: usługi). W taką politykę reorientacji gospodarczej wpisują się działania podejmowane przez te państwa na niwie sportowej - promocyjne i sponsorskie. Warto w tym miejscu przypomnieć, iż oprócz bezpośrednich przejęć klubów przez państwa arabskie Katar uzyskał prawo organizacji Mundialu w 2022 r., a wśród czołowych europejskich klubów trudno znaleźć jakikolwiek klub, który przynajmniej nie sponsoruje przedsiębiorstwo znad Zatoki Perskiej. W ten trend wpisuje się również Bayern, którego wspiera katarski Hamad International Airport. Montague wskazuje również, iż inwestycje sportowe mają także inny cel: zatuszowanie nagminnie łamanych praw człowieka oraz pracowniczych w tych krajach.

Tak jak szejkowie stanowią fundament potęgi PSG oraz Manchesteru City, tak również mogą stać się przyczyną ich upadku. Przywołany wyżej Montague wskazuje, iż znaczne doinwestowanie PSG mogło stanowić jeden z warunków otrzymania przez Katarczyków prawa organizacji Mundialu. Zatem nietrudno sobie wyobrazić sytuację stopniowego zakręcania przez katarskich właścicieli kurków z pieniędzmi po 2022 r. Podobnie całkiem prawdopodobnym scenariuszem jest ograniczenie inwestycji wskutek kryzysu gospodarczego lub załamania cen surowców naturalnych. O możliwości wystąpienia takiej sytuacji świadczą problemy ze sfinansowaniem przez Dubaj wieżowca Burdż Chalifa oraz powstała w wyniku spadku cen ropy naftowej dziura budżetowa Arabii Saudyjskiej w wysokości 100 miliardów dolarów. Ryzyko dla "arabskich klubów" stanowi również udana transformacja społeczno-gospodarcza państw Zatoki Perskiej, skutkująca potencjalnym ograniczeniem działań promocyjnych w obszarze sportowym.

Podobnie sytuacja wygląda z będącą w posiadaniu Romana Abramowicza Chelsea Londyn. Rosyjski oligarcha finansuje klub ze Stamford Bridge za pomocą nieoprocentowanych pożyczek, których łączna kwota przekroczyła w 2018 r. 1.17 miliarda funtów (innymi słowy, taką kwotę Chelsea jest winna Abramowiczowi). Konieczność spłaty tak gigantycznej kwoty może zmaterializować się wobec planów Abramowicza sprzedaży klubu, co ma związek z nieuzyskaniem przez Rosjanina brytyjskiej wizy.

Wydaje się jednak, że z petrodolarowych klubów w najlepszej sytuacji znajdują się Chelsea oraz Manchester City, których fundamentem jest nie tylko zasobny właściciel, ale również najbogatsza piłkarska liga świata z jej rekordowymi wpływami telewizyjnymi. Nie mniej istotny jest również popyt na kluby angielskiej Premier League. Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której wystawione na sprzedaż Chelsea oraz Manchester City od razu znajdą bardzo zamożnego nabywcę. Takiego buforu nie posiada PSG, które po wycofaniu się obecnych właścicieli zapewne wróciłoby na poziom sportowo-finansowy klubów z Lyonu czy Marsylii. Po ostatnich doniesieniach Football Leaks wydaje się również, że jakiegokolwiek zagrożenia dla finansowych superpotęg nie stanowi Financial Fair Play, które w teorii miało przeciwdziałać powstawaniu tego rodzaju klubów, a w praktyce włodarze światowej piłki nożnej umożliwiali obchodzenie regulacji poprzez zawieranie zawyżonych umów sponsorskich. Tak więc FPP stanowiło i zapewne stanowić będzie bat dla klubów z Rumunii, Turcji czy innych klubów z europejskiego zaplecza.

Osobną kwestią jest pozycja takich klubów jak Inter czy Milan, które znajdują się pomiędzy starymi potęgami jak Real Madryt, FC Barcelona oraz Bayern (ze względu na markę i historię) a nowobogackimi w rodzaju Manchesteru City i PSG (ze względu na zasobność właścicieli). Dodatkowo mediolańskim klubom sprzyjać powinno wyraźne odrodzenie włoskiej piłki nożnej. Od ich przejęcia przez nowych właścicieli minęło jednak na tyle mało czasu, że nie sposób określić, czy stanowić one będą długofalowe projekty.

Powyższa analiza najgroźniejszych europejskich rywali Bayernu pozwala na wyciągnięcie wniosku, że Bawarczycy nie mogą liczyć na ich masowe "wykrwawienie się" w wyścigu finansowym. Rozwiązaniem jest zatem albo przyłączenie się do niego, albo wymyślenie formuły pozwalającej na odnoszenie sukcesów względnie niewielkim kosztem.

Dotychczas pierwszy ze scenariuszy nie wpisywał się w politykę włodarzy Bayernu ze względu na jasno zdefiniowane przez nich cele, tj. pierwszeństwo prymatu krajowego nad europejskim. Taka strategia wydawała się dosyć rozsądna ze względu na relatywnie niskie zarobki uzyskiwane z tytułu uczestnictwa w Lidze Mistrzów. Przykładowo w sezonie 2016/2017 Bayern zarobił ponad 54 miliony euro tymże tytułem, podczas gdy przychód za ten sezon wyniósł ponad 587 milionów euro. Tak więc wynagrodzenie wypłacone przez UEFA stanowiło mniej niż 10 % rocznego przychodu klubowego. Ta sytuacja może ulec zmianie wraz z początkiem obecnego sezonu. Łączna wartość premii wypłacanych przez UEFA uczestnikom Ligi Mistrzów w latach 2018-2021 wyniesie 1,95 miliarda euro rocznie (w okresie 2015-2018 kwota ta wyniosła 1,4 miliarda euro). Real Madryt, zwycięzca Ligi Mistrzów w ubiegłym sezonie, zainkasował z tego tytułem ponad 88 milionów euro. Jak wyliczył Rafał Lebiedziński, w przypadku powtórzenia tego sukcesu na konto Królewskich wpłynie około 130 milionów euro. Z drugiej strony za wzrost premii odpowiada w dużym stopniu zmiana pór rozgrywania meczów. Można powiedzieć, że skoro nadawcy telewizyjni dostali więcej "okienek telewizyjnych", to więcej zapłacili za produkt. Sama zaś wartość Ligi Mistrzów nie uległa znaczącemu powiększeniu.

Wydaje się jednak, że możliwość uzyskania większych o kilkadziesiąt milionów euro przychodów nie wpłynie znacząco na postawę obecnych zarządców Bayernu, gdyż ich długofalowym celem jest Superliga, skupiająca piłkarską elitę. Tajemnicą poliszynela jest, że głównym adwokatem Superligi jest Bayern Monachium, który w jej powstaniu widzi szansę na uzyskanie porównywalnych do klubów angielskich, FC Barcelony czy Realu Madryt sum pieniężnych z tytułu praw telewizyjnych. Zniwelowanie tej różnicy pozwoliłoby Bawarczykom nawet na wysunięcie się na czoło rankingu najbogatszych klubów świata. Projekt Superligi powraca nieustannie od wielu lat, jednakże niedawno zyskał potężnych sojuszników w postaci amerykańskich właścicieli klubów Premier League: Manchesteru United (Glazerowie), Liverpoolu (John Henry) oraz Arsenalu (Stan Kroenke). Wszyscy oni posiadają również drużyny w amerykańskich ligach profesjonalnych: NFL, MLB, NHL. Wiedzą też, że zamknięcie ligi pozwala na ograniczanie ryzyka (np. związanego z brakiem kwalifikacji do Ligi Mistrzów), a regularne pojedynki z Bayernem czy Juventusem pozwolą zarobić więcej niż mierzenie się z Evertonem czy Watfordem. Dodatkowo, jak zauważa Michał Kiedrowski, Superliga mogłaby wzorem amerykańskich lig znieść opłaty transferowe oraz wprowadzić limity płacowe, co w rezultacie prowadziłoby do zwiększenia zyskowności klubów i ich właścicieli (należy pamiętać, iż Glazerowie, Henry oraz Kroenke - w przeciwieństwie do Abramowicza czy arabskich szejków - dążą do zarabiania na sporcie). Znamienne jest, że odniesienie sukcesu finansowego w ramach takiego modelu nie jest uwarunkowane zwycięstwem w rozgrywkach. W rankingu Forbesa w czołowej "10" najbardziej wartościowych klubów sportowych świata znajdują się m. in. Dallas Cowboys (1 miejsce), New York Knicks czy Los Angeles Lakers, które od wielu lat nie wygrały swoich lig. Na chwilę obecną najpoważniejszymi oponentami koncepcji Superligi jest UEFA oraz szefowie lig TOP-5. Wspomniane wyżej zwiększenie o 49 % przez Europejską Unię Piłkarską premii za uczestnictwo w europejskich rozgrywkach w latach 2018-2021 należy rozpatrywać jako przejaw przeciwdziałania planom powstania ligi superklubów. O ile bowiem poradzą sobie one znakomicie poza strukturami UEFA, tak pozbawione Realu Madryt, FC Barcelony czy Juventusu turnieje klubowe pod auspicjami UEFA zostałyby bardzo silnie zmarginalizowane. Najmocniejszym przeciwnikiem Superligi wśród europejskich lig piłkarskich jest niewątpliwie Premier League. Kilka lat temu, po wejściu w życie niebotycznego kontraktu telewizyjnego, istniało ryzyko, że angielskie rozgrywki zdominują cały europejski futbol, łącznie z europejskimi tuzami. Oczywiście finansowo angielskie kluby zdystansowały z nielicznymi wyjątkami kluby z innych czołowych lig, jednakże samej Premier League nie udało się całkowicie "pożreć" Ligi Mistrzów, stając się de facto Superligą. Dodatkowo gigantyczne wpływy telewizyjne z ostatnich lat zapewne uzmysłowiły właścicielom czołowych drużyn Premier League skalę możliwych do uzyskania pieniędzy z tego tytułu w ramach Superligi stworzonej z innymi potęgami europejskimi. Tendencje centralizacyjne oraz unifikacyjne wspiera również szybki rozwój piłki nożnej w Chinach oraz Stanach Zjednoczonych. Zwłaszcza że dobry klimat dla futbolu w Chinach gwarantuje przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping, a w przypadku amerykańskim inwestycję taką wsparliby zapewne również właścicieli klubów futbolu amerykańskiego, baseballowych, koszykarskich czy hokejowych. Nie bez znaczenia jest również rozwój amerykańskich oraz zwłaszcza chińskich drużyn, które już teraz, posiadając gwiazdy futbolu, mogłyby przystąpić do Superligi nie tylko w roli dostarczycieli punktów. Nietrudno sobie wyobrazić gwałtowny wzrost przychodów z praw telewizyjnych oraz dnia meczowego w Chinach. To musi działać na wyobraźnię szefów takich klubów jak Bayern, mających spore straty na tym polu.

Tym sposobem dotarliśmy do końca zarysu analizy perspektyw bawarskiego giganta. Obejmowała ona głównie bieżącą sytuację Bayernu i jego otoczenia. Wobec tego wróćmy do zadanego na początku pytania: gdzie będzie Bayern w 2023 roku? Nie można udzielić na nie odpowiedzi ze 100-procentową pewnością, ale wiele wskazuje na to, że Bayern pozostanie wiodącym klubem niemieckim oraz konkurencyjnym na szczeblu europejskim. Przemawia za tym przede wszystkim bardzo dobra sytuacja finansowa, na którą składa się wysokość przychodów, ich struktura, a także ogromne rezerwy pieniężne "na czarną godzinę". Z kolei w przypadku doświadczenia zapaści sportowej wydaje się, że Bayern nie podzieli losu Manchesteru United czy Milanu, pozostając dalej w grze o krajowe trofea (lub co najmniej uzyskując kwalifikację do Ligi Mistrzów). Wynika to jednak głównie ze słabości Bundesligi, a nie wyjątkowej zdolności Bawarczyków do niwelowania skutków kryzysów. Właśnie w otoczeniu ligowym należy upatrywać zagrożeń dla Bayernu w najbliższych latach. Bundesliga została daleko w tyle za klubami Premier League na polu przychodów z praw telewizyjnych. Bez podjęcia nowych działań istotnie zwiększających medialność i jakość rozgrywek krajowych nie będzie możliwe dogonienie angielskich klubów. Nadzwyczajna stabilność finansowa to za mało. Być może rozwiązaniem tej sytuacji byłoby właśnie poluzowanie zasady "50%+1". Tylko czy gotowe są na to władze Bayernu i stowarzyszenia kibiców? Dla jednych mogłoby to oznaczać pojawienie się nowych, potężnych rywali, a dla drugich wzrost cen biletów. Innym rozwiązaniem jest opuszczenie struktur ligowych i stworzenie wraz z innymi potęgami Superligi. Taki scenariusz pozwoliłby zapewne Bawarczykom zarobić więcej z tytułu transmisji, ale nie wydaje się, żeby mógł on zostać zrealizowany w ciągu najbliższych 3-5 lat. Zwłaszcza obserwując alergiczne reakcje szefów największych europejskich klubów na kolejne wycieki z prac nad powołaniem takich rozgrywek. W cyklu felietonów celowo pominąłem sprawy kadrowe, gdyż w piłce nożnej 5 lat to cała epoka, więc zgadywanie składu pierwszej drużyny w 2023 r. przypominałoby wróżenie z fusów. Wydaje się jednak, że Bayern ominą wielkie turbulencje związane z wymianą pokoleniową składu. Związane jest to z tym, że Bawarczycy od lat stopniowo uzupełniają drużynę młodszymi zawodnikami (otwarte pozostaje pytanie, czy tempo wymiany i jakość następców są wystarczające), posiadają środki pieniężne w razie zaistnienia konieczności rzucenia ogromnych kwot podczas jednego okienka transferowego (tak jak po katastrofalnym sezonie 2006/2007), a niewymagające otoczenie ligowe pozwoli Bayernowi na zdobywanie krajowych trofeów krajowych nawet w gorszych latach. Istotne jest również to, że obecna drużyna nie stanowi wytworu jednego trenera, będąc od niego uzależniona, tak jak miało to miejsce Manchesteru United i sir Alexa Fergusona w ostatnich jego sezonach pracy. Obecna kadra Bayernu ma jednak na tyle jakości i nie jest zależna od jednej koncepcji lub osoby, że wydaje się być bardziej elastyczną do prowadzenia pod względem czysto piłkarskim. Inna sprawa, że ostatnie lata pokazują, że to nie wystarczy, bo sukces trenera Bawarczyków determinuje akceptacja lub jej ewentualny brak starszyzny klubowej, o czym boleśnie przekonali się Carlo Ancelotti i Niko Kovac.

Tak więc podsumowując: z dużym prawdopodobieństwem w najbliższych latach Bayern zachowa swoją pozycję sportowo-finansową w Bundeslidze oraz na arenie międzynarodowej - przy czym w drugim przypadku istnieje poważne ryzyko osunięcia się w hierarchii europejskiej czołówki. Jednakże dopiero impuls w postaci wyrośnięcia poważnego ligowego rywala lub własnej katastrofy (stagnacji?) sportowej wymusi na władzach Bayernu działania zmierzające do poprawy lub usunięcia zagrożenia utraty międzynarodowej i krajowej pozycji. Należy jednak pamiętać, że żadna z tych strategii - czy to będzie umiarkowanie, czy rozrzutność - nie daje pełnej gwarancji sukcesów w Europie. Historia zna wiele przypadków drużyn naszpikowanych gwiazdami i niepotrafiących przełożyć tego na wymierny efekt, a także zwycięstw skromnych kopciuszków, tak jak to miało w należącym do Porto i Grecji 2004 roku. Politykę transferową władz Bayernu mogą również odmienić zmiany personalne w zarządzie klubu, zwłaszcza w przypadku dojścia do skutku zapowiedzianej przez Uliego Hoenessa rezygnacji. W takiej sytuacji możliwe jest przejęcie pełni władzy w klubie przez Karla-Heinza Rummenigge, po którym nie należy spodziewać się dokonania "rewolucji kopernikańskiej" w strategii transferowej, a jedynie pewnej - raczej wyważonej - korekty, poluźniającej dotychczasowe oszczędne zasady wydawania pieniędzy. Analiza każdej innej konfiguracji osobowej bawarskich decydentów - podobnie jak w przypadku zgadywania składu pierwszej drużyny za kilka lat - sprowadza się do wróżenia z fusów. Zwłaszcza że Uli Hoeness nie ujawnił nazwiska swojego następcy, a jedynie określił jego pożądane cechy, takie jak doświadczenie boiskowe i posiadanie "ludzkiej strony". Te niedookreślone wymogi może spełniać wielu byłych piłkarzy, w tym wymienieni przez "Bilda": Kahn, Lahm, Schweinsteiger, Matthaeus oraz Rummenigge. Wydaje się jednak, że na chwilę obecną największą szansę należy dać temu ostatniemu, który posiada wieloletnie doświadczenie we współzarządzaniu klubem oraz udźwignął obowiązki szefa klubu w okresie przebywania przez Hoenessa w więzieniu. Równocześnie niektórzy z powyższych kandydatów mogliby przy boku Rummenigge przyuczać się do zarządzania klubem, tak aby za kilka, może kilkanaście lat płynnie wskoczyć na jego miejsce. I całkiem możliwe, żeby kontynuować politykę "Mia San Mia" w dotychczasowym kształcie.

Źródło: Własne
gs

Komentarze

Trwa wczytywanie komentarzy...