DieRoten.pl
Reklama

Zapaść, stagnacja czy rozwój? Bayern za pięć lat. #2 : otoczenie ligowe

fot.
Reklama

W poprzednim felietonie skupiłem się na działaniach transferowych włodarzy Bayernu, a w szczególności spróbowałem opisać mechanizmy stojące za oszczędnym wydatkowaniem pieniędzy.

Starałem się również znaleźć odpowiedź na pytanie, czy dotychczasowy sposób działań Bawarczyków na tym polu zostanie utrzymany i czy stanowić będzie gwarancję utrzymania się w europejskiej czołówce. Teraz przyszła kolej na otoczenie ligowe Die Roten.

To jest gościnny wpis czytelnika dieroten.pl. Pierwszą część felietonu znajdziecie tutaj.

Truizmem jest stwierdzenie, że Bundesliga, w przeciwieństwie do ligi angielskiej, hiszpańskiej czy włoskiej, zdominowana jest historycznie przez jeden klub. Taki stan umożliwia Bawarczykom w miarę regularne wygrywanie ligi nawet w latach, gdy nie należą oni do ścisłej europejskiej czołówki (np. 2002-2009). W rzeczywistości wydaje się, że to nie niedostatecznie silna i konkurencyjna liga usypia bawarskiego giganta, a brak 1-2 drużyn potrafiących rzucić rękawice Die Roten w krajowych rozgrywkach. Niejednokrotnie dopiero gwałtowny rozwój konkurencji zmuszał władze Bayernu do głębszego sięgnięcia do kieszeni. Żeby nie pozostać gołosłownym, należy przytoczyć przykład Bayeru Leverkusen na przełomie stuleci, a także Borussii Dortmund w latach 90. XX wieku oraz przeszło dekadę później pod wodzą Juergena Kloppa. Takiego komfortu nie posiadają ani Real Madryt, ani FC Barcelona, ani kluby angielskiej czołówki (dotyczy to również w ujęciu historycznym ligi włoskiej, bowiem pomimo obecnej dominacji Juventusu okresy podobnej dominacji doświadczyły również Milan czy Inter), które chcąc utrzymać dotychczasową pozycję, zmuszone są nieustannie ulepszać zespoły. Zamiar dominacji na własnym podwórku skutkuje naturalnie utrzymaniem konkurencyjności w europejskich pucharach. Innymi słowy, jeżeli zdominujesz w lidze Real Madryt, to możesz pokonać każdego w Europie. W przypadku Bayernu wystąpienie takich bodźców jest znacznie ograniczone i sprowadza się do pojawienia groźnego rywala w Bundeslidze lub własnej zapaści sportowej (np. 4 miejsce w lidze w sezonie 2006/07, oznaczające brak kwalifikacji do Ligi Mistrzów). Nie bez znaczenia pozostaje również postawa włodarzy klubu, którzy zawężają ambicje do wygrywania krajowych pucharów, traktując przy tym Ligę Mistrzów jako rodzaj swoistego dodatku. W rezultacie Bawarczycy nie doświadczają w pełnym zakresie dobrodziejstw płynących z tzw. "twórczej destrukcji". Wielki austriacki ekonomista Joseph Schumpeter w swojej pracy "Kapitalizm, socjalizm, demokracja" wskazał, że na rozwój gospodarczy składają się nieustanne innowacje, w wyniku których stare modele, pomysły, schematy i produkty zastępowane są ciągle przez nowe, wydajniejsze, co przekłada się na wyższy poziom dochodów. To właśnie należy rozumieć przez "twórczą destrukcję", która dotknęła również największe przedsiębiorstwa, takie jak Kodak, Polaroid czy Nokia, niepotrafiące dostosować się do zmieniającego się otoczenia rynkowego, co w rezultacie doprowadziło do zmierzchu ich pozycji. Skoro więc tacy giganci potrafili zostać zmieceni przez "wiatr historii", to i pozycja Bayernu nie musi być wiecznie dominująca w lidze niemieckiej i konkurencyjna w Europie, zwłaszcza że monopol na krajowe trofea zdaje się usypiać włodarzy Bayernu. Wydaje się, że i obecny Bayern potrzebuje zewnętrznego impulsu, takiego, który stanowił podwaliny pod sukcesy ostatnich lat (klęska sezonu 2006/07 oraz potężna Borussia Kloppa). Jak wskazałem powyżej, tego rodzaju impulsu należy prędzej doszukiwać się na gruncie ligowym niż międzynarodowym. Innymi słowy, mobilizację Hoenessa i Rummenigge wymusi raczej udany projekt Luciena Favre w Dortmundzie, niż wypadnięcie z europejskiego ścisłego topu.

Zatem postarajmy się znaleźć na odpowiedź na pytanie: jakie są widoki na wzmocnienie pozycji Bundesligi oraz pojawienia się na horyzoncie ligowym równorzędnego ligowego rywala dla Bayernu? Kilka lat temu, a więc przed pojawieniem się w Premier League bajońskich sum z tytułu kontraktu telewizyjnego oraz w okresie niemieckiego finału w Lidze Mistrzów, wielu ekspertów przewidywało, że najbliższe lata powinny należeć do klubów Bundesligi, posiadających zbilansowane finanse, stawiających na szkolenie, a przy tym zasadniczo niebędących uzależnionych od potężnych właścicieli. Co zatem spowodowało, że w 2018 r. Bundesliga nie tylko nie zbliżyła się do Premier League, ale została prześcignięta przez przeżywającą renesans Seria A? Jak podaje Artur Grabowski w książce "Przedsiębiorstwa sportowe w gospodarce rynkowej na przykładzie FC Bayern Monachium SA", w sezonie 2011/12 kluby Bundesligi posiadały aktywa mniejsze o ok. 3 miliardy euro niż kluby Premier League oraz o ok. 2 miliardy euro mniejsze niż kluby Primera Division oraz Serie A, jednak wobec wysokiego zadłużenia klubów angielskich, hiszpańskich oraz włoskich zespoły niemieckie dysponowały wyższym kapitałem własnym niż drużyny ze wszystkich pozostałych lig TOP-5 razem wziętych [Artur Grabowski, Przedsiębiorstwa sportowe w gospodarce rynkowej na przykładzie Bayernu Monachium, Warszawa 2013]. Dodatkowo za niemieckimi klubami przemawiała struktura płacowa, ponieważ koszty osobowe wynosiły ok. 44 % przychodów; w pozostałych ligach współczynnik procentowy wynosił co najmniej 50 % (w sezonie 2016/2017 udział ten dla Bundesligi wynosił 49 %, podczas gdy dla pozostałych topowych lig co najmniej 60%). Patrząc z perspektywy 2018 r., równowaga finansowa nie pozwoliła niemieckim klubom zbliżyć się do lidera z Anglii. Obecnie w piłce nożnej o sile lig oraz poszczególnych klubów stanowią głównie pieniądze uzyskiwane z tytułu sprzedaży praw telewizyjnych. Jak wynika z poniższego zestawienia, Bundesliga posiada najbardziej zdywersyfikowaną strukturę przychodów, przy czym przewagę tę niwelują olbrzymie pieniądze, jakie kluby Premier League otrzymują z praw telewizyjnych (a należy pamiętać, że istotnie większe wpływy z tego tytułu uzyskają również kluby Serie A oraz Primiera Division).

Żeby lepiej uwidocznić tę dysproporcję, należy wskazać, ze za sezon 2017/18 najgorzej opłacona z tego tytułu drużyna Premier League, West Bromwich Albion, zarobiła 104 miliony euro, czyli o 8 milionów euro więcej niż mistrz Niemiec. W sezonie 2018/19 ta różnica z całą pewnością zwiększy się jeszcze bardziej, gdyż w nowym rozdaniu przewidziano dla Bayernu tylko 65 milionów euro, a więc aż o 1/3 (31 milionów euro) mniej niż sezon wcześniej. Dysponując tak wielkimi pieniędzmi, drużyny ze środka, a wręcz dołu tabeli Premier League, są w stanie przelicytować niemalże każdy nieangielski klub. Na marginesie należy poczynić uwagę, iż dążenie przez niemieckie kluby do uzyskania równowagi finansowej spowodowane jest także doświadczeniami z przeszłości. W 2002 r. zbankrutował koncern medialny Leo Kircha, który dysponował prawami do transmitowania meczów Bundesligi. Jak wskazuje przywołany wcześniej Artur Grabowski, zdarzenie to - skutkujące ograniczeniem dopływu gotówki z tytułu praw telewizyjnych - stanowiło sygnał ostrzegawczy dla klubów Bundesligi, że należy tworzyć swój budżet na solidnych podstawach - czterech, pięciu źródłach, a nie być uzależnionym od jednego. W ramach ciekawostki dodam, iż w 1999 roku włodarze Bayernu zawarli tajną 6-letnią umowę z wchodzącą w skład grupy Leo Kircha spółką Taurus Sport na kwotę 95 milionów euro. Spowodowane było to niezadowoleniem Bawarczyków z otrzymywanych przez Bundesligę pieniędzy z praw telewizyjnych. Po wykryciu tej nielegalnej transakcji DFL nałożyła na Bayern 3 miliony euro kary finansowej. Oburzenie w środowisku ligowym było tak wielkie, że część klubów domagała się nawet wykluczenia Bawarczyków z rozgrywek.

Sukcesy oraz problemy niemieckiej piłki mają w dużej mierze wspólne źródła: zdyscyplinowane finansowo kluby, brak otwarcia na właścicieli zagranicznych, koncentracja na rynku niemieckim oraz największa w Europie frekwencja na stadionach. Jak powszechnie wiadomo, w Bundeslidze obowiązuje zasada "50%+1", uniemożliwiająca zasadniczo przejęcie poszczególnych klubów przez większościowego właściciela na wzór PSG czy Chelsea. Oznacza to, że kluby niemieckiej muszą operować w ramach zarobionych przez siebie środków pieniężnych, co - poza Bayern - zasadniczo uniemożliwia im konkurowanie z klubami angielskimi. Jednocześnie trzeba pamiętać, że dzięki temu niemieckie kluby cechują się większą stabilnością. Dobrym przykładem jest angielski Portsmouth, który w krótkim czasie w wyniku zamieszania właścicielskiego z klubu walczącego w Premier League (i zdobywcy Pucharu Anglii) przemienił się w klub walczący o przetrwanie w jakiejkolwiek postaci. Zatem zasada "50%+1" gwarantuje stabilność poszczególnym klubom, ale i lidze jako całości. Jednocześnie zasada ta w znaczny sposób ogranicza ekspansję ligi, nasila odpływ zawodników i trenerów oraz utrwala dominację Bayernu (a co za tym idzie - usypia go). Te wszystkie czynniki wpływają na utratę konkurencyjności wobec Premier League, która mając więcej klasowych i medialnych piłkarzy, trenerów i klubów, uzyskuje więcej pieniędzy ze sprzedaży praw telewizyjnych, które w największym stopniu determinują pozycje lig piłkarskiej na mapie Europy. I tak koło się zamyka. Poluzowanie zasady "50%+1" wydaje się być nie najgorszym rozwiązaniem na przerwanie tego przeklętego kręgu. Zwłaszcza że przykłady klubów z Leverkusen, Wolfsburga oraz Hoffenheim pokazują, że w ramach "50%+1" już teraz dobrze funkcjonują wyjątki, a jej zniesienie nie musi wcale oznaczać, że właścicielami większościowymi staną się oligarchowie lub szejkowie wydający po 100-200 milionów euro każdego okienka transferowego. Oczywiście ograniczenie lub zniesienie tejże zasady oznaczałoby ryzyko pojawienia się konkurenta zdolnego zdominować Bayern w Bundeslidze, ale czy i tutaj nie znajdzie zastosowanie stara zasada, zgodnie z którą silny lokalny rywal buduje silny Bayern? Zresztą nawet utrata statusu jedynego supermocarstwa ligowego nie musi oznaczać braku sukcesów. Dobrym przykładem jest Real Madryt, który w latach 2014-2018 czterokrotnie wygrał Ligę Mistrzów, ustępując w tym czasie w lidze wyraźnie FC Barcelonie (tylko jedno zwycięstwo w analogicznym okresie wobec 3 Blaugrany).

Kolejną problematyczną kwestią jest frekwencja na niemieckich trybunach. Z jednej strony od wielu lat Bundesliga może pochwalić się najwyższą średnią widzów w Europie (ponad 40 tysięcy na jednym spotkaniu), a z drugiej strony nie znajduje to pełnego odzwierciedlenia w przychodach z dnia meczowego - zwłaszcza w porównaniu do Premier League. Z pewnością wpływ ma na to mniejsza ilość spotkań ligowych w porównaniu z Premier League, Serie A, Primiera Division, Ligue 1 oraz brak pucharu ligi. Nie mniej istotne są również ramy, w jakich funkcjonują niemieckie kluby piłkarskie. Przywołana wcześniej zasada "50%+1" mocno osadza kluby Bundesligi w lokalnych społecznościach, żywotnie zainteresowanych utrzymaniem cen biletów w przystępnej cenie. Dla przykładu najtańszy sezonowy karnet na mecze domowe Bayernu wynosi 140 euro (uśredniona dla całej ligi cena najtańszej kategorii wyniosła w 2017 r. 183 euro), podczas gdy w Premier League analogiczne wejściówki przekraczają zdecydowanie równowartość 300 euro (ceny najtańszych karnetów na mecze Arsenalu wynoszą co najmniej 1 000 euro). Zatem dopóty zasada ta funkcjonuje, dopóki nie istnieją widoki na istotne zwiększenie przychodów klubowych w pozycji "matchday". Pojawia się jednak pytanie, czy agresywne zwiększanie dochodowości na tym polu jest konieczne, zwłaszcza że to nie przychody z dnia meczowego pozwalają Premier League zdominować Bundesligę. Warto również wspomnieć, iż w wyniku nieustannego komercjalizowania futbolu i monetyzowania każdego jego aspektu istnieje obawa oderwania się klubów od ich lokalnych środowisk. To w tych zjawiskach należy doszukiwać się przyczyn rozwoju ruchu "against modern football".

Następną ważną kwestią jest względnie słaba pozycja klubów Bundesligi na rynkach pozaeuropejskich, która skutkuje m. in. mniejszymi wpływami telewizyjnymi. Na tym gruncie kluby Bundesligi (z wyjątkiem Bayernu) mają wiele do nadrobienia, zwłaszcza w stosunku do zespołów z Premier League oraz czołowych drużyn Serie A oraz Primiera Division, które są lepiej rozpoznawalne na rynkach azjatyckich oraz amerykańskich. Dobrą ilustrację tego zjawiska stanowi Manchester United oraz Arsenal, które należą do czołówki najpopularniejszych klubów świata, pomimo braku znaczących sukcesów boiskowych w ostatnich lat. Popularność i rozpoznawalność przekłada się zaś na wymierny efekt, gdyż w rankingu Forbesa za 2018 r. Czerwone Diabły zostały uznane najbardziej wartościowym piłkarskim klubem piłkarskim świata (4.12 mld USD), a Kanonierzy znaleźli się na 6 miejscu (2.23 mld USD). Ponadto z 10 najwartościowszych klubów piłkarskich 6 pochodzi z Anglii. Orientacja na rynki zagraniczne ma znaczenie ze względu na pieniądze za prawa telewizyjne oraz - w nieco mniejszym stopniu - wpływy od sponsorów.  Zatem ekspansja Bundesligi na rynki zagraniczne stanowi najbardziej logiczny krok, gdyż rynki niemieckie oraz europejskie wydają się być nasycone. Oczywiście podkopanie pozycji czołowych klubów angielskich, włoskich czy hiszpańskich na zagranicznych rynkach nie będzie łatwe (zwłaszcza że zaczęły one ekspansję wcześniej), ale skórka wydaje się być warta wyprawki, zwłaszcza wobec korzyści, jakie mogą uzyskać niemieckie kluby. Nie mniej ważne jest to, że wiele zagranicznych rynków (np. afrykański) nie jest statycznych, a pozycja rywali z Anglii czy Hiszpanii nie wydaje się być niepodważalna, zatem próg wejścia jest względnie niski (w szczególności wobec bogacenia się i eksplozji demograficznej państw Azji i Afryki, w których co roku "produkuje się" miliony nowych, potencjalnych kibiców).

Kolejną wartą zwrócenia uwagi kwestią jest monopol państwa niemieckiego w dziedzinie zakładów sportowych. Oznacza on, że w praktyce uzyskanie przez przedsiębiorstwo prywatne niemieckiego zezwolenia bukmacherskiego nie jest możliwe. Monopol ten został poddany krytyce w orzecznictwie niemieckich sądów krajowych oraz Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Ograniczenia na rynku bukmacherskim skutkują jego niedostatecznym rozwojem, a co za tym idzie - mniejszą pulą pieniężną przeznaczoną na sponsoring niemieckich drużyn (w porównaniu do innych czołowych lig) [źródło].

Na zakończenie postaram się odpowiedzieć na pytanie, która niemiecka drużyna w perspektywie kilku lat jest w stanie rzucić wyzwanie Bayernowi? To, że któraś z nich napsuje w końcu Die Roten krwi, jest niemalże pewne. Obecna wieloletnia dominacja w lidze Bayernu jest mimo wszystko anomalią, gdyż o ile nie posiada on swojego odwiecznego i równorzędnego rywala, to w każdej z ostatnich 5-6 dekad co najmniej 1-2 drużyny podjęły z Bawarczykami walkę. Zakładając, że w najbliższych czasie nie zostanie zniesiona zasada "50%+1" i Bundesliga nie doczeka się swojego Abramowicza, największe szanse powinno upatrywać się w będącej mieszkanką talentu (Pulisic, Sancho) oraz doświadczenia (Reus, Witsel) Borussii Dortmund, która pod wodzą Luciena Favre zaliczyła obiecujący start sezonu. Za Borussią przemawiają przede wszystkim stabilne finanse i stale zwiększające się przychody (w sezonie 2016/17 Żółto-czarni zwiększyli przychody w porównaniu do poprzedniego sezonu o prawie 50 milionów euro, do kwoty 332,6 milionów euro). O tym, że rywalizacja na szczeblu europejskim z takim budżetem jest możliwa, świadczy m. in. przykład Atletico Madryt, wypracowującego od kilku sezonów regularnie niższe przychody niż BVB. Problem Borussii sprowadza się w większym stopniu do właściwego wydatkowania pieniędzy. Czytelnicy z nieco dłuższym stażem kibicowskim zapewne pamiętają kapitalną Borussię z Moellerem, Sammerem czy Chapuisatem, która dwie dekady temu stała się pierwszą siłą Bundesligi oraz wygrała Ligę Mistrzów. Sukcesy te skutkowały zwiększeniem klubowych zasobów pieniężnych, które zostały przeznaczone na stworzenie niemieckiego "Galacticos" z Rosickym, Kollerem oraz Amoroso na czele. Przeinwestowanie połączone z niedostatecznymi sukcesami sportowymi postawiło finanse klubu na głowie, prowadząc klub niemalże do bankructwa. Od tych grzechów nie są w pełni wolni również obecni włodarze BVB. Jak podałem w poprzednim felietonie, w latach 2010-2018 Dortmund przeznaczał każdego sezonu średnio tylko o 3 miliony euro mniej na wzmocnienia od Bayernu, uzyskując w tym czasie o wiele gorszy efekt sportowy. Inna sprawa, że w tym czasie z Borussii wyciągnięto zawodników stanowiących fundament zespołu i trudnych do zastąpienia (Kagawa, Hummels, Goetze, Lewandowski), podczas gdy w Monachium dokonywano przeważnie korekt i uzupełnień w składzie. W dodatku na Żółto-czarnych swoje piętno mocno odcisnął Juergen Klopp, który stworzył w Dortmundzie niemalże autorski projekt, co znacznie utrudniło płynne wskoczenie w jego buty następnym szkoleniowcom (z wyjątkiem Thomasa Tuchela). Początek obecnego sezonu pozwala wierzyć fanom Borussii, że drużyna - pełna młodych, obiecujących, ale i doświadczonych zawodników - zerwała z brzemieniem Kloppa oraz jest w stanie nawiązać walkę o prymat w Bundeslidze. Tą samą wiarę powinni podzielać kibice Bayernu, bo w końcu to regularnie obijająca Bawarczyków w latach 2010-2012 Borussia zmobilizowała władze Bayernu do stworzenia potwora, który pod wodzą Heynckessa i w mniejszym stopniu Guardioli siał spustoszenie w Niemczech i Europie.  Podsumowując: stabilne finanse, obiecująca drużyna, silna marka oraz duża baza kibicowska pozwalają wierzyć, że Borussia - o ile nauczy się operować wielkimi pieniędzmi - stworzy ponownie realną przeciwwagę dla Bayernu.

Przyszłość pozostałych konkurentów stanowi sporą zagadkę, bowiem ciężko w ich działaniach zauważyć wolę podjęcia walki z Bayernem. Leverkusen z realnego kandydata do mistrzostwa na przełomie wieków przepoczwarzył się w zespół balansujący między środkiem a górną częścią tabeli, Schalke pomimo posiadania większych przychodów niż np. Napoli nie potrafi rozwinąć się na miarę potencjału, HSV i Kolonia błąkają się po 2. Bundeslidze, Moenchengladbach nie może nawiązać do wspaniałych lat 70. XX wieku, Lipsk obrał drogę powolnej, oddolnej pracy, a rozwój Hoffenheim i Wolfsburga ogranicza siedziba w małych miastach i wynikającego z tego niewielka baza kibiców. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich tych klubów jest to, że nie stanowią one ostatniego szczebla "łańcucha pokarmowego", a ich nadmierny wzrost "pacyfikują" drużyny angielskie, Bayern oraz pozostałe drużyny europejskiej czołówki poprzez nabywanie wyróżniających się zawodników. W rezultacie można odnieść wrażenie, że drużyny te znajdują się w fazie wiecznej przebudowy, co uniemożliwia im konkurowanie z Bayernem. Warta obserwacja w najbliższych latach wydaje się być Hertha Berlin, która cechuje się sporym potencjałem do rozwoju - zwłaszcza mając na względzie duży i w znacznym stopniu niezapełniany stadion, lokalizację w wielkim mieście oraz brak realnej konkurencji w regionie. O tym jednak, że posiadanie siedziby w dużym ośrodku nie musi stanowić w Niemczech przewagi, świadczy przykład klubów zlokalizowanych w Hamburgu oraz Kolonii.

W podsumowaniu należy stwierdzić, że Bawarczykom brakuje w ostatnich latach poważnego ligowego rywala, który jest w stanie zagrozić ich krajowej dominacji i dać impuls rozwojowy. Największe nadzieje należy pokładać w Borussii Dortmund, której pasma sukcesów w latach 90. XX wieku i następnie w latach 2010-2012 wymusiły na włodarzach Bayernu wyścig zbrojeń, uwieńczony zwycięstwami w Lidze Mistrzów w sezonach 2000/01 i 2012/13. Bawarczykom powinno również zależeć na wzmocnieniu siły całej Bundesligi, bo właściwie tylko mocna niemiecka piłka klubowa pomoże uzyskać więcej pieniędzy z praw telewizyjnych, które to pozwoliły Premier League zostawić finansowo daleko w tyle Bundesligę.

Źródło: Własne
gs

Komentarze

Trwa wczytywanie komentarzy...