DieRoten.pl
Reklama

Jak otrząsnąć się po finałowej tragedii?

fot. J. Laskowski / G. Stach
Reklama

Uroczyste spotkanie Bawarczyków tuż po przegranym finale Ligi Mistrzów przedstawiało straszny widok, słusznie porównywany przez jeden z naszych portali do stypy. Drużyna pogrzebała swoje szanse na zdobycie najbardziej prestiżowego tytułu w klubowej piłce. Niemożność pogodzenia się z tym faktem można było wyczytać z twarzy niemal każdego zawodnika biorącego udział w tym meczu, ale najbardziej wyraźna była ona na obliczach tych, którzy nie wykorzystali swojej szansy marnując rzuty karne. Czy nam, kibicom, podobnie wstrząśniętym tą porażką, uda się szybko o niej zapomnieć? Zależy to przede wszystkim od tego, jak szybko zapomną o niej ci, których dopingujemy. Może nie być łatwo, choć najbliższa okazja nadarzy się już w czerwcu, na polskich i ukraińskich boiskach.


Mistrzowie drugich miejsc

Od 19 maja kibice Bayernu mogą się łączyć ze swoimi włoskimi kolegami w bólu i nadziei. Tego dnia Bayern dołączył do Milanu i Juventusu, wyrównując ich niechlubne osiągnięcie – 3 przegrane finały Ligi Mistrzów od czasu jej reformy w sezonie 92/93. Jeśli weźmiemy pod uwagę całą historię rozgrywek o Puchar Europy, 5 porażek w decydującym spotkaniu to również wynik dający Niemcom miano lidera tej przykrej klasyfikacji. O ile jednak graczom z Mediolanu w ciągu ostatnich dwóch dekad tyle samo finałów co przegrać, udało się również wygrać, o tyle ich turyńscy sąsiedzi i giganci z Monachium odnieśli tylko po jednym triumfie. To stanowczo za mało, by złagodzić gorycz porażki w 3 pozostałych rozstrzygających meczach. A gdyby 23 maja 2001 roku Stefan Effenberg albo Thomas Linke zawahali się przy wykonywaniu swoich jedenastek, Bayern notowałby teraz niespotykaną serię – kolejne 6 finałów, w jakich grali Die Roten, zakończyłoby się ich klęską. Na szczęście tamtego dnia na San Siro niemiecki kapitan zaprezentował dużą pewność siebie, czego nie można powiedzieć o obecnych liderach drużyny w meczu z Chelsea. Na domiar złego Bayern dwukrotnie przegrał w okolicznościach, które zarówno w zawodnikach, jak i w kibicach, mogły wywołać traumę nie do zwalczenia. Dwa gole stracone w doliczonym czasie gry w pamiętnym finale w Barcelonie w 1999 roku to było błyskawiczne uderzenie, niemożliwe do przewidzenia przez nikogo. Natomiast w meczu przeciwko The Blues, nad zawodnikami Bayernu czarne chmury zbierały się stopniowo, były coraz gęstsze, aż wreszcie przerodziły się w ulewny deszcz łez.

 

To jest ten sezon

Wyborowi Allianz Areny jako stadionu, na którym odbędzie się finał Champions League 2012, od samego początku towarzyszyły zapowiedzi władz bawarskiego klubu, że oto po raz pierwszy w historii puchar zostanie wręczony mistrzowi na jego własnym obiekcie. Piłkarze już od najwcześniejszych spotkań robili wszystko, by tak się właśnie stało, swoimi występami prędko ustawili się w gronie głównych kandydatów do końcowego triumfu. Jako jedni z pierwszych zapewnili sobie awans z grupy, i to tak silnie obsadzonej, że została słusznie nazwana grupą śmierci. Na niej swój udział w tych zawodach, m.in. z powodu porażki w Monachium, zakończył wyłoniony niedawno nowy mistrz Anglii. Wiosną zawodnicy Bayernu nie zwalniali tempa, sensacyjną przegraną w Bazylei w pierwszym meczu kolejnej fazy rozgrywek zrekompensowali swoim fanom aplikując Szwajcarom aż 7 goli na swoim terenie. O konfrontacji z zespołem z Marsylii w ¼ finału trudno napisać cokolwiek ponadto, że się odbyła. Dwa pewne zwycięstwa nie wywołały w Bawarii entuzjazmu, bo wszyscy ostrzyli już sobie zęby na pojedynek półfinałowy, przywołującą wiele ekscytujących wspomnień potyczkę z Realem Madryt. Tegoroczny bój również dopisał jeśli chodzi o emocje. Dopiero jedenastki przesądziły o tym, że to Bayern wyrzucił Królewskich za burtę Pucharu Europy. Zrobił to już po raz piąty w historii, potwierdzając swoją sławę największej zmory Los Blancos. Tak więc chociaż na polu krajowym Monachijczycy dali się zdominować rywalowi z Dortmundu, wydawało się, że lokalne niepowodzenia powetują sobie w rozgrywkach międzynarodowych. Efektowna droga do finału, własny stadion, skład mniej przetrzebiony kontuzjami i wykluczeniami niż londyńskiego rywala – wszystkie te czynniki decydowały o tym, że to raczej oni byli przed decydującym spotkaniem stawiani w roli faworyta. Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała sny o przyszłej chwale. Fakt, że nie udało się wykorzystać wymienionych chwilę wcześniej atutów powoduje, że porażka była jeszcze bardziej dotkliwa. Ale najbardziej bolał sposób, w jaki zawodnicy wypuszczali z rąk swoje kolejne szanse.

 

Nie Traum, tylko trauma

Bawarczycy długo nie potrafili udokumentować swojej wyraźnej przewagi. Chociaż utrzymywali się przy piłce i konstruowali akcje, zawsze brakowało pomysłu na ich zakończenie, przez co widzowie dosyć szybko zaczęli się nastawiać na dogrywkę. Kiedy wreszcie Thomas Muller przerwał to walenie głową w mur i zamiast tego walnął nią w piłkę tak, że ta uderzyła najpierw w murawę, potem w poprzeczkę, a w końcu ku radości strzelca wylądowała w siatce, u kibiców obok ulgi pojawiła się obawa, by nie roztrwonić tej niewielkiej przewagi. Londyńczykom nie zostało wiele czasu na odpowiedź, ale kiedy zdobywca gola oddał miejsce na murawie obrońcy Danielowi van Buytenowi, w niejednym umyśle ożyły wspomnienia z przywoływanego już spotkania z Czerwonymi Diabłami. Wtedy Lothar Matthaus, legenda niemieckiej piłki, schodził z boiska z myślą, że już za kilkanaście minut podniesie w górę wymarzony puchar. Kiedy na jego szyję zakładano srebrny medal, sam chyba jeszcze nie wierzył w to, co się wydarzyło. Jakim cudem można było do tego stopnia stracić koncentrację, by na sekundy przed końcem dać sobie wbić nie jedną, ale 2 bramki, obie po rożnych? Teraz odliczanie do końcowego gwizdka również okazało się zgubne, znowu po wybiciu piłki z narożnika. Główka Didiera Drogby w 88. minucie przyniosła wyrównanie. To był pierwszy rzut rożny dla Chelsea, przy 20 Bayernu w całym spotkaniu! Potem przyszła dogrywka i rzuty karne, wspominać których żaden mający Bawarczyków w sercu kibic nie ma ochoty…

 

Wyrównanie rachunków – Chelsea miała pierwszeństwo?

Po stronie osiągnięć Bayern może dopisać sobie kolejne drugie miejsce. Ta lokata, jakkolwiek wysoka i dostępna jedynie dla najlepszych, jest dla wielu zawodników koszmarem, z którego nieraz trudno się otrząsnąć. Przegrani z Barcelony szybko wzięli się w garść, w następnym sezonie doszli do półfinału, a już 2 lata później zwyciężyli, mszcząc się po drodze za pamiętne 2 gole w dogrywce i pokonując w ćwierćfinale Manchester zarówno u siebie, jak i na wyjeździe. Na drużynę, która w 2010 roku musiała uznać wyższość Interu Mediolan, raczej mało kto stawiał. Dziurawa defensywa, o której sile, a w zasadzie jej braku, decydowali niezwrotni, powolni obrońcy nie miała stanowić przeszkody dla snajperów rywali. Kiedy Diego Milito wedle przewidywań zostawiał w tyle stoperów, nikt się specjalnie nie dziwił, więc i z powodu porażki nikt specjalnie nie płakał. Zwłaszcza, że Bayern, to była wtedy drużyna młoda, niedoświadczona, która grając na najwyższym szczeblu rozgrywek po długiej przerwie i tak wycisnęła z tamtego sezonu ile tylko się dało. Kiedy na jesieni Bawarczycy potrzebowali do wyjścia z grupy zwycięstwa w Turynie, a już w 19. minucie przegrywali 1-0, chyba nikt nie wierzył, że jest to drużyna na miarę ostatecznego triumfu. Teraz było zupełnie inaczej. Przegrana sprzed 2 lat miała zawodników zahartować, uodpornić na niepowodzenia, wzmóc ich głód sukcesu. Przez ten czas gracze zdobyli również cenne doświadczenie walki o najwyższe cele, regularnie występując w czołowych europejskich reprezentacjach. Jeśli dodamy to tego wymienione wcześniej sprzyjające okoliczności w postaci gry na własnym stadionie czy imponujących występów we wcześniejszych fazach, nic dziwnego, że Bayern był stawiany w roli faworyta. Niestety, być może ktoś czuwający nad nami w górze uznał, że smutek po ostatniej finałowej porażce to nic w porównaniu z tym, co przeżyli The Blues 2 lata wcześniej, kiedy ich symbol, John Terry, poślizgnąwszy się przy wykonywaniu decydującego karnego, trafił w słupek. Być może dlatego ten ktoś zadecydował, że rzuty karne z broni, która wtedy Londyńczyków sromotnie zraniła, przekształci w oręż, którym teraz zadadzą okrutne męki swojemu oponentowi. Ale nawet jeśli istnieje jakaś opatrzność, jak to się stało, że dał się jej zmóc akurat Bayern, eksportowy towar Niemców, nacji, która w karnych przecież, jak wszyscy doskonale wiedzą, nie przegrywa?

 

Karne: strach przed strzelaniem

Przed serią jedenastek w półfinale z Realem Madryt Bawarczycy wyglądali, jak bokser gotowy zadać nokautujący cios. Przed karnymi w finale również przypominali boksera, ale takiego, który czuje, że walka potoczyła się nie tak, jak to sobie zakładał, i teraz tylko marzy o tym, żeby po końcowym gongu sędziowie wydali pomyślny werdykt. Potwierdzają to doniesienia jakie ukazały się w tym tygodniu w niemieckiej prasie. Podobno mało kto deklarował gotowość położenia piłki na wapnie, niektórym na samą myśl o tym miały mięknąć nogi. Arjen Robben to zazwyczaj pewniak, ale w tym sezonie zmarnował już dwa strzały wielkiej wagi. Po raz pierwszy nie powiodło mu się Bundeslidze. Chociaż wcześniej wykorzystał wszystkie jedenastki, w meczu mogącym odwrócić losy mistrzostwa Niemiec nie pokonał Romana Weidenfellera. Teraz w dogrywce też już raz nie trafił. Karny strzelony Ikerowi Casillasowi, choć miał kluczowe znaczenie w rywalizacji z Królewskimi, też nie mógł przysporzyć Holendrowi wiele pewności siebie – kapitan reprezentacji Hiszpanii miał już futbolówkę na rękawicy. Generalnie Pomarańczowi często do strzałów z jedenastego metra podchodzą jak do wyroku. Marcin Piątek w swoim artykule „Europa wstrzymuje oddech” (Polityka 19/2012) przywołuje inny tekst dedykowany temu tematowi: „w świetnej książce poświęconej holenderskiej piłce, <>, David Winner przekonuje, że to skutek zadufania oraz pokutującego w tamtejszej kulturze futbolowej przeświadczenia, że strzelanie jedenastek to niehonorowe rozstrzygnięcie meczu”. Może więc winę za pomyłki Robbena należy zrzucić na tę narodową przypadłość? Ale co w takim razie powiedzieć o Niemcach, którzy również pudłowali, choć zgodnie z utartym stereotypem jest to wręcz nieprawdopodobne? W karnych z Realem źle strzelili Kroos i Lahm, z Chelsea w najważniejszym momencie zawiódł Schweinsteiger, filar Die Mannschaft. Można oczywiście skwitować to krótko – najwięksi marnowali karne. Takie ucięcie sprawy z pewnością nie będzie powodem do optymizmu dla kibiców, kiedy Bayernowi przyjdzie w przyszłości wykonywać jedenastki. Skoro sama możliwość przestrzelenia odebrała ducha tak doświadczonym zawodnikom, jak poważne konsekwencje może mieć rzeczywiste przestrzelenie? Rodzą się obawy, że w przyszłości czołowi gracze, pomni tegorocznych zdarzeń, przestraszą się konkursu strzałów z 11 metrów i oddelegują do ich wykonywania bramkarza i żółtodziobów, wobec których oczekiwania, a zatem i presja na nich spoczywająca, są dużo mniejsze.

 

Patrzeć w przyszłość

Cała nadzieja w Mistrzostwach Europy. Jest bardzo prawdopodobne, że gracze Bayernu, których łącznie na turniej pojedzie aż 13, najwięcej ze wszystkich klubów, znowu będą musieli rozstrzygnąć wynik na swoją korzyść w sytuacjach sam na sam z bramkarzem rywali. Rzuty karne w półfinale, czy nawet w finale Euro, to idealny test. Powinniśmy sobie życzyć, aby wszyscy nasi pechowcy z podniesionym czołem podeszli do tej próby i zdając ją, zapomnieli o wcześniejszych niepowodzeniach. Jeśli uda im się, do kolejnych zmagań o Puchar Europy podejdą z przywróconą pewnością siebie. W końcu najbliższa okazja, żeby zrewanżować się przeciwnikom i unieść w górę trofeum, nadarzy się już w przyszłym sezonie.  Ten skład ma wciąż wielkie perspektywy. Wydaje się, że karta musi się odwrócić, limit dramatycznych porażek właśnie się wyczerpał – w kolejce do zadośćuczynienia za poniesione cierpienia Bayern jest teraz na czele. Ale i tak wszystko trzeba sobie wywalczyć samemu na murawie. Bastian i spółka muszą dać z siebie wszystko, aby nie zostać zapamiętanymi jako ci, którym zawsze czegoś brakowało, by osiągnąć najwyższy stopień podium. Srebrne i brązowe medale to wielki zaszczyt, ale kibice chcą złota. Dajcie je nam.

 

 

Andrzej Baranowski

 


Źródło:
maciekk

Komentarze

Trwa wczytywanie komentarzy...