DieRoten.pl
Reklama

Projekt czy drużyna?

fot.
Reklama

Kto pamięta jak fantastyczną drużyną była Barcelona Franka Rijkaarda? Kto kojarzy jak silny zespół stworzył w Mediolanie Arrigo Sacchi? Dziś coś takiego jest już niemożliwe, choćby ze względów językowych. Dzisiaj nie buduje się mocnego składu. Dziś realizuje się projekty! Coraz częściej, gdy jakiś piłkarz zmienia klub słyszymy, iż chce właśnie przyłączyć się do wspaniałego projektu, zazwyczaj wyrosłego na rosyjskich lub arabskich petrodolarach. Ta zmiana językowa nie dziwi o tyle, że jest jedynie konsekwencją przemian zachodzących w świecie futbolu, który powoli, ale bardzo systematycznie, jest wtłaczany w tryby wielkiego biznesu. Bardzo trafnie zdefiniował to Mike Ozanian z „Forbesa” pisząc, że „dla najbardziej wartościowych drużyn świata sukcesy na boisku są równie ważne co umiejętności przekuwania ich na strumień gotówki”.

Pionierem nowych trendów okazał się Manchester United, długo, w ostatnich latach, liderujący Premier Leauge. To właśnie w Wielkiej Brytanii pojawili się ludzie świadomi wpływu globalizacji na współczesny świat sportu. Sukcesem przestały być zdobyte mistrzostwa czy puchary, bo najważniejsze stały się kwoty rocznego obrotu i wysokość przychodu. Najlepszym przykładem tego sposobu myślenia jest dziś Real Madryt ze swoimi skalkulowanymi marketingowo transferami i utrzymywaniem się w gronie faworytów do wygrania Ligi Mistrzów, pomimo braku w ostatnich latach istotnych sukcesów.

Nie piszę tych słów powodowany złośliwością, bo z drogi rozwoju wyznaczonej w Manchesterze i Madrycie nie ma już praktycznie odwrotu. Jeśli chcesz liczyć się w rozgrywkach europejskich, to musisz spełniać rosnące systematycznie wymagania finansowe najlepszych zawodników. Nie łudźmy się, że w Bayernie jest inaczej. Wychowankowie nie pozostają w Monachium pod wpływem porywu serca. Przywiązanie do barw klubowych musi w odpowiednim momencie zostać podtrzymane solidnym zastrzykiem gotówki. Do czego prowadzi ignorowanie tej reguły możemy zaobserwować na przykładzie Dortmundu, który regularnie musi godzić się z odejściem zawodników tworzących kręgosłup zespołu. Nas zwyczajnie nie stać na takie dziadowskie oszczędności i dlatego Lahm, Schweinsteiger czy Ribery zarabiają po 10 milionów euro, tworząc najlepszy, w chwili obecnej, zespół w Europie.

Niektóre kluby czy nawet federacje mocno się zagalopowały w poszukiwaniach wszelkich możliwych źródeł finansowania. Finał pucharu Włoch w Chinach? Czemu nie? Tournee w USA lub po Dalekim Wschodzie? Proszę bardzo! Najważniejsze, aby sprzedać więcej koszulek, kubków czy nalepek. Kupmy hinduskiego Zdzicha, bo jego popularność w ojczyźnie nie tylko zrekompensuje wydatek, ale nawet przyniesie pokaźne zyski. Zainwestujmy w sieć fanshopów na Dalekim Wschodzie, bo od tego zależy nasza przyszłość. Ok. Rozumiem, że także i z takimi decyzjami w naszej globalnej wiosce należy się liczyć, ale nie mogą one przesłaniać rzeczy najważniejszych, takich jak odpowiednio zbilansowany zespół czy właściwie przeprowadzony okres przygotowawczy. W każdym profesjonalnym klubie musi być granica, której biznesowi szarlatani przekroczyć nie mogą. W innym przypadku zmienia się on z szacownej instytucji, funkcjonującej przez dziesiątki lat, w zabawkę ignorantów lub przeciętną spółkę giełdową. Los Manchesterów, Realu, PSG czy Malagi jest dla sympatyków Bundesligi wystarczającą przestrogą.

Dokąd nas zaprowadzi przyszłość? Czy monachijski gigant na stałe będzie jej częścią? Nie wiem. Mogę napisać tylko, że ciesząc się z kolejnych zwycięstw Gwiazdy Południa będę z łezką w oku wspominał czasy, w których reprezentowali nas tak mało medialni gracze jak Sebastian Deisler, Jens Jeremies, Roy Maakay, Michael Tarnat, Carsten Jancker…

PS. Przepraszam za jakość tekstu, ale zwyczajowo pisałem nocną porą i wrzuciłem bez sprawdzania. Za wszelkie uwagi dotyczące korekty będę wdzięczny.

Źródło:
lybbard

Komentarze

Trwa wczytywanie komentarzy...