DieRoten.pl
Reklama

Panie sędzio, tylko nie karny!

fot. Photogenica
Reklama

Zapraszamy do zapoznania się z gościnnym tekstem jednego z naszych czytelników - Andrzeja, który wziął pod lupę nieszczęsne(?) rzuty karne.

a) Rzut karny to już niemal pewna bramka.

b) Niemcy nigdy nie przegrywają w karnych.

Na tych futbolowych prawidłach zostałem wychowany, a tryumf Bawarczyków w finale Champions League 2000/2001 po serii jedenastek tylko wzmocnił moją wiarę w prawdziwość tych tez. Niestety, najlepsza niemiecka drużyna od pewnego czasu brutalnie je weryfikuje.

Wiarę w skuteczność niemieckich zespołów zaczął podkopywać Arjen Robben. Dokładnie 5 lat temu, wiosną 2012 roku, wykorzystał co prawda arcyważnego karnego w spotkaniu z Realem Madryt, ale i tak zostały mu zapamiętane przede wszystkim 2 nieudane próby – w meczu na szczycie Bundesligi z Borussią Dortmund i w finale Ligi Mistrzów z Chelsea. W tym drugim przypadku nie dość, że nie wyprowadził swojej drużyny na prowadzenie, to jeszcze dał przeciwnikowi psychologiczną przewagę podczas rozstrzygającej serii rzutów karnych.

Bo taka jest natura tego stałego elementu gry – jest to najprostsza metoda na podwyższenie wyniku, ale jeśli się nie powiedzie, pewność siebie może stracić pechowy strzelec i cała jego drużyna, podczas gdy oponentów to wzmocni, da im drugie życie. Tak było podczas monachijskiego finału, kiedy to po 120 minutach Robben już nawet nie próbował strzelać, a swoje okazje zmarnowali jego koledzy. Od tego czasu ilekroć nasi zawodnicy mają wykonywać jedenastki w meczach o stawkę, odruchowo zaczynam trząść się z nerwów. Czy słusznie?

Przez wszystkie te lata Bawarczycy mieli bez liku okazji, by z 11 metrów pokonać bramkarza rywali. W lidze niemieckiej rzadko kiedy wiązało się to z większą odpowiedzialnością, w końcu w przypadku drużyny, która co sezon zdobywa mistrzostwo z wielopunktową przewagą, jeden gol mniej czy więcej raczej nie robi różnicy. Zupełnie inaczej jest jednak w rozgrywkach europejskich – w fazie pucharowej jeden gol może decydować o dalszym być albo nie być, co w kontekście takiej firmy jak Bayern oznacza udany lub stracony sezon. Taka presja potrafi związać nogi najlepszym. Naszym wiązała aż za często.

Po feralnym Finale Da Hoam pierwsza okazja, by w pucharowym dwumeczu zamienić jedenastkę na gola, przydarzyła się w lutym 2014 roku, z dobrze znanym już teraz rywalem – Arsenalem Londyn. Pierwszy mecz na wyjeździe, końcówka pierwszej połowy, stan 0:0. Karny! W takim momencie wypadałoby go wykorzystać, przeciwnik będzie schodził do szatni ze świeżo straconą bramką, a poza tym te zdobyte na wyjeździe są, jak wiadomo, podwójnie cenne. Niestety David Alaba pudłuje.

Koniec końców Die Roten i tak wywożą z Londynu dwubramkową zaliczkę, dzięki czemu remis na Allianz Arena pozwala im awansować do ćwierćfinału. Co prawda monachijscy kibice na pewno woleliby obejrzeć kolejne zwycięstwo swojej drużyny, ale o wyniku przesądza właśnie niewykorzystany rzut karny. W doliczonym czasie gry Łukasz Fabiański okazuje się lepszy od Thomasa Mullera. Awans jest najważniejszy, ale 2 zmarnowane karne w jednym dwumeczu są tu łyżką dziegciu, która powinna dawać do myślenia.

W kolejnym sezonie, na tym samym etapie rozgrywek, Muller już się nie myli. Gol na 1:0 w rewanżu z Szachtarem jest nie bez znaczenia, zwłaszcza że wcześniejszy mecz w Doniecku zakończył się bezbramkowo, ale biorąc pod uwagę ostateczny rezultat, zdecydowanie nie jest decydujący – kolejnych 6 uderzeń Bawarczyków również ląduje w siatce, gromią rywala 7:0.

Mija kolejny rok, Thomas znowu podchodzi do piłki ustawionej na 11 metrze. Tym razem stawka jest o wiele wyższa. Bayern gra u siebie rewanżowy półfinał z Atletico Madryt. Strata z Vicente Calderon właśnie została odrobiona, a już 3 minuty później jest okazja na podwyższenie i złamanie przeciwnika. Niestety Jan Oblak, bramkarz, który w odbywającym się parę tygodni później finale przy każdym karnym będzie stał jak słup soli, teraz broni bez problemu. Rywal miał się podłamać, ale zamiast tego zwietrzył swoją szansę. Po emocjonującej drugiej połowie opuszcza Monachium z przegraną na koncie, ale i z awansem. Niewykorzystane sytuacje się mszczą, w przypadku karnych to powiedzenie jest jeszcze bardziej prawdziwe.

12 kwietnia 2017 roku. Arturo Vidal ma szansę strzelić drugiego gola dla swojego zespołu. Zawodnicy Realu dostaną bramkę do szatni, będą mieli problem z uzyskaniem korzystnego wyniku w drugiej połowie. Niestety, kolejny raz niestety. Chilijski wojownik wali mocno, wysoko. Piłka przelatuje nad poprzeczką. Kontuzjowany Robert Lewandowski, który w tym sezonie wykorzystał wszystkie swoje 7 szans z rzutów karnych, pewnie gdzieś na trybunach łapie się za głowę. Vidal wyraźnie przeżywa swoje niepowodzenie, jego kolegom ewidentnie też nie przybyło animuszu. Być może konsekwencją jest kolejny cios, czerwona kartka dla Martineza na pół godziny przed końcem meczu. Ostateczny wynik 1:2 to jeszcze nie tragedia, awans jest wciąż możliwy, ale będzie bardzo ciężko. A jeśli sędzia w decydującym momencie wskaże na wapno, jak zwykle będę drżał z nerwów. Niestety słusznie.

PS Jako podsumowanie, statystyka wykorzystanych karnych z ostatnich 5 sezonów:

- w Bundeslidze 27 na 31, skuteczność 87%

- w Lidze Mistrzów 10 na 15, skuteczność 67%

- w tym w fazie pucharowej 1 na 5, skuteczność 20% (w tym ostatnim przypadku bronią co prawda najlepsi bramkarze, ale, cytując klasyka - nie ma obronionych karnych, są tylko źle strzelone).

Andrzej Baranowski

Źródło: własne
admin

Komentarze

Trwa wczytywanie komentarzy...